Niby zwykły czwartek, a jednak bardziej świadomy w części ciała. Oddając się lekturze przybrałam osobistą formę. Od południa wystawiam ku słońcu twarz, nogi, ręce i brzuch. Tylko pupę nie. Dlaczego nie pupa? Zbyt wyrazista? Bardzo obecna, ale schowana.
Przewracam kartki książki po niedokładnym zrozumieniu treści. Wciąż coś przeszkadza nie pozwalając się skupić. Jak nie świergot przelatującego ptaka, to znów głos sąsiada zza płotu, że ogórki w tym roku nie wzeszły. No i naszedł mnie smak na konserwowego. Takiego niedużego, na dwa gryzy, który swobodnie mieści się między kciukiem a palcem wskazującym. Powinien być nie za twardy, aby bez bólu zatopić w nim zęby. Ale również niezbyt miękki, by nie pozostawił po sobie octowej smugi od brody po wgłębienie w dekolcie. To popsułoby efekt równomiernie nałożonego balsamu. W takim wypadku bezpieczny byłby ogórek zielony. Świeżutki, niedoprawiany w sztuczności, prosto z grządki. Lecz przecież nie wzeszły.
Wiatr zawiał włosami w oczy. Zdrętwiały palec przytrzymuje kartkę myśląc o ogórku na swoją miarę. Koncentrację utrudnia ssanie w żołądku. Jakby tego było mało stopa zbyt zanurzyła się w trawie. W źdźbłach, które do złudzenia przypominają skupiska palców kiwających na znak nietaktu. Zmieniam pozycję. Noga współpracuje ze mną obracając swą mniej zaczerwienioną stronę ku słońcu. Jedna ręka trzyma książkę. Palec drugiej ręki w chwilowym rozmarzeniu przestał być czujny. W końcu ułożyły się, noga, ręka i plecy. Teraz plecy płoną. Chłoną każdy klejący się promień. Nawet ten, co licząc znamiona dodał kilka piegów na upodobanych przez siebie ramionach i czubku nosa.
Wtrącił się mały żuczek w błyszczącym pancerzu. Próbuje przecisnąć błyszczące metalicznie ciałko pod kocem na drugi koniec trawnika. I po co się tak męczy? Nie zdoła unieść tych bladych liter. Łatwiej miałby naokoło. To koc niemagiczny, tylko taki zwykły. Czworokąt z postrzępionym jednym rogiem i przetartym środkiem, jeszcze nie dziurawym.
No nie. Uparta mucha nie chce odpuścić. Przeskakuje z nogi na nogę, natrętna. Ociera kończyną o kończynę szykując się do obiadu na mojej łydce. Łydka dość okazała, nie powiem. Uciekaj mucho! Znajdź sobie inną. Zielony robak usiadł na kartce. Chce czytać? Jednym skrzydełkiem zahaczył o krawędź okładki. Zostawił po sobie kupkę w kolorze groszka i spadł.
Nie przeszkadzać! Nie widzicie, że się skupiam na formie? Opalam się na swój styl. Jak nie zachwyca, jak zachwyca? W kolorze bursztynu, i noga, i ręka. Palec i łydka. Twarz, nie pupa. Pupa nie. O pupie będzie innym razem.
Joanna Markowska
Tekst inspirowany książką Gombrowicza pt. "Ferdydurke".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz